Suzuki jak kot – zawsze chodzi, a właściwie jeździ, własną drogą.
Kiedyś bez problemu można było rozpoznać Suzuki na ulicy. Po prostu było inne. No cóż, azjatycki gust nieco różni się od przyjętych kanonów w Europie. Większość japońskich i koreańskich producentów zaczęła to uwzględniać, projektując modele z myślą o europejskim rynku – zatrudniali europejskich stylistów, dostosowywali się do gustów. W efekcie azjatyckie samochody zaczęły się „europeizować”, a przy tym powoli traciły swoją oryginalność.
Suzuki jednak pozostało wierne sobie i robiło swoje. Minęło trochę czasu i dziś znów pojawił się nowy trend – wyróżniać się z tłumu. A Suzuki? Jak zwykle pod prąd – rezygnuje z nowinek, zamiast ślepo gonić za modą.
Można by powiedzieć, że zapanowała stagnacja. Mało nowych modeli, a zmiany w obecnych to raczej kosmetyka. Brak wizji rozwoju? A może przemyślana strategia? Skłaniam się ku tej drugiej opcji – że to właśnie tak miało być. Ważne, że działa. A wyniki sprzedaży zdają się to potwierdzać.
W takim razie warto przyjrzeć się temu fenomenowi. Na warsztat biorę dwa modele: Suzuki Vitara Hybrid FL i Suzuki S-Cross SP. Wybór nieprzypadkowy – według mnie te auta są do siebie bardzo podobne. Ciekawe podejście – mieć w ofercie dwa niemal konkurujące ze sobą samochody. A podobieństw rzeczywiście sporo: oba to SUV-y, o zbliżonych rozmiarach, z tymi samymi silnikami i takim samym napędem.
Zacznijmy od mniejszego, czyli Vitary. Ma długość 4175 mm, czyli tylko 125 mm mniej niż S-Cross. Wysokość i szerokość – niemal identyczne: 1610 mm i 1775 mm. Wygląd Vitary to już klasyka gatunku. Ładnie wyprofilowana linia nadwozia z wyraźnym podziałem na część silnikową i pasażerską. Proporcje dobrze wyważone. Do tego subtelne przetłoczenia karoserii, które podkreślają moc i solidność, ale bez przesadnej agresji. Pasuje to do Vitary – wiele osób kojarzy Suzuki z napędem 4x4. I słusznie, bo starsze generacje tego modelu świetnie sprawdzały się jako baza pod terenowe modyfikacje.
Nowe Vitary, choć nadal dostępne z napędem 4x4 i całkiem nieźle radzące sobie w terenie, to jednak w off-roadzie kariery już raczej nie zrobią. Jednym z powodów jest silnik. Vitara występuje z jednostką 1.4 BoosterJet lub 1.5 Strong Hybrid. Ja jeżdżę tą drugą wersją – z większym silnikiem 1.5. I tu ciekawostka: większy nie znaczy mocniejszy. Ten silnik ma 116 KM, a 1.4 BoosterJet oferuje 129 KM.
Do jazdy w trudnym terenie to trochę mało. Poza tym, żeby bawić się w off-road, trzeba auto odpowiednio przygotować – przede wszystkim założyć właściwe opony. Ja mam typowe szosówki, więc temat wypraw terenowych na razie odpada.
116 KM może nie robi wrażenia na papierze, ale w Suzuki to już klasyka – koni mało, a samochód i tak jeździ zaskakująco dobrze. Oczywiście wiele zależy od oczekiwań. Jeśli ktoś szuka sportowych emocji, to nie ten adres. Ale jeśli potrzebujemy auta do codziennego użytku – niezawodnego, oszczędnego i zwinnego w mieście – to Vitara świetnie się w to wpisuje. Jest pięcioosobowa, z bagażnikiem o pojemności 289 litrów (w wersji 1.4 to już 362 l). Na codzienne zakupy wystarczy, a przy większych potrzebach można złożyć tylne oparcia i uzyskać 1046 litrów przestrzeni. Co ważne, po złożeniu siedzeń podłoga jest niemal równa – to spore ułatwienie przy przewożeniu większych przedmiotów.
W wersji Strong Hybrid bagażnik nie ma tzw. „drugiego dna”. Szkoda, bo to naprawdę przydatne rozwiązanie organizujące przestrzeń. Brakuje też elektrycznego otwierania klapy czy automatycznego składania foteli. Suzuki postawiło na prostotę i solidność – bez fajerwerków.
Podobnie we wnętrzu. Nie znajdziemy tu elektrycznie sterowanych foteli z pamięcią ustawień, funkcji masażu czy innych bajerów.
Ale są wygodne siedzenia z trwałą, estetyczną tapicerką. Po kilku godzinach za kierownicą wysiadam bez zmęczenia. Jeśli chodzi o elektronikę, jest to, co faktycznie potrzebne: klimatyzacja, nawigacja, możliwość podłączenia smartfona, kamera cofania. Nie ma asystenta parkowania – i dobrze, bo mi go nie brakuje.
Chętnie natomiast pozbyłbym się systemu monitorowania kierowcy – to wielkie oko kamery zajmuje miejsce, gdzie w jubileuszowej wersji był stylowy japoński zegar.
Ciekawostką jest zestaw wskaźników. Obrotomierz, prędkościomierz i ekran komputera pokładowego. Kiedyś to robiło wrażenie – można było sprawdzić przeciążenia, moment obrotowy, aktualną moc. Problem w tym, że od premiery minęło kilka lat i dziś to już wygląda dość archaicznie. Zwłaszcza sposób sterowania – przy nowoczesnej kierownicy z przyciskami audio i tempomatu, korzystanie z mechanicznego patyczka do zmiany trybów w komputerze jest... osobliwe. Może to taki ukłon w stronę dawnych czasów?
A jak się jeździ? Obsługa Vitary jest intuicyjna. Wsiadam, ustawiam fotel, lusterka i ruszam. Mam wersję z automatyczną skrzynią AGS – i przy 116 KM auto porusza się zaskakująco sprawnie. W mieście nie ma problemu z ruszaniem, włączaniem się do ruchu czy zmianą pasa. Przyspieszenie od 0 do 100 km/h wynosi ponad 13 sekund, ale subiektywnie wydaje się lepiej. Pewnie dlatego, że w warunkach miejskich rzadko trzeba osiągać 100 km/h – a skrzynia jest dobrze zestopniowana pod kątem niższych zakresów prędkości. Prędkość maksymalna to 175 km/h.
Dobre osiągi często oznaczają wysokie spalanie. Tu działa to w drugą stronę – umiarkowana moc = umiarkowany apetyt na paliwo. Vitara to hybryda, która nie wymaga żadnych działań ze strony kierowcy. Sama odzyskuje energię, sama decyduje, kiedy i jak ją wykorzystać. Teoretycznie – powinno być oszczędnie.
Producent deklaruje spalanie na poziomie 5,6 l/100 km. U mnie wyszło średnio 6,2 l – ale trzeba dodać, że większość trasy prowadziła drogami szybkiego ruchu, a hybrydy najefektywniej działają w mieście. Potrafią zejść poniżej 5 litrów – wystarczy zdjąć nogę z gazu.
Vitara to poprawność w najlepszym wydaniu. Porządnie wyposażony, sprawdzony, solidny samochód na każdą okazję. A wisienką na torcie – panoramiczny dach. Dostarcza mnóstwo światła i naprawdę można go otworzyć, żeby poczuć trochę natury.
Na koniec zostaje cena – 100 tysięcy złotych wystarczy, by wyjechać z salonu nową Vitarą. I szczerze? To uczciwa propozycja.
Tekst i zdjęcia: Dariusz Pastor